Jak do tego doszło? Czyli, jak wybrać odpowiednią dla siebie rasę psa.
Pewnego pięknego poranka, podczas jazdy konnej w terenie z moją dobrą koleżanką, zaczęłyśmy rozmawiać o psach. Od słowa do słowa, zaczęłyśmy rozmawiać o chartach (wszak konie, charty, jakoś tak polsko i historycznie się zrobiło). I w tym momencie mnie olśniło – kiedy byłam mała, znajomy mojego taty przychodził do nas do domu leczyć swoje WHIPPETY. Pamiętam, że zrobiły one na mnie niesamowite wrażenie mimo, iż wiedząc, że idą do lekarza, więc były skulone, przerażone i drżące – nic z arystokratycznego piękna. Ja jednak widziałam w nich przepiękne, fascynujące istoty. Jakoś zawsze pociągały mnie stworzenia i rzeczy odbiegające od szeroko przyjętego kanonu piękna. I z tym wspomnieniem bezczelnie zajmującym moje wszystkie sloty myślowe, przybiegłam do domu i zaczęłam przekopywać czeluścia internetu w poszukiwaniu każdej możliwej informacji na temat whippetów. Czytałam fora, pisałam maile do chyba każdej hodowli w Polsce. Nękałam właścicieli whippetów tych, których spotykałam na ulicy (choć nie było ich wielu) i tych, do których udało mi się dotrzeć w sieci. Zdobyte przeze mnie informacje, zaczęły obalać stereotyp charta, panujący w społeczeństwie. Okazało się, że charty (tu: whippety) to nie nieokiełznani maniacy prędkości, którym w głowie tylko bieganie godzinami po bezkresnych polach i łąkach. To również nie urodzeni mordercy, którzy na widok jakiejkolwiek zwierzyny rzucają się w pościg i są wtedy nie do opanowania przez właściciela. To również nie wciąż przerażone, trzęsące się jak osika chuderlawe stworzonka. Obraz, jaki się wyłaniał z moich poszukiwań to obraz wspaniałego, szlachetnego psa, który owszem, został stworzony do rozwijania zawrotnych prędkości i polowania na drobną zwierzynę, jednak nie jest to sensem życia każdego chodzącego po Ziemi przedstawiciela tej rasy. Charty owszem, polowały, ale nie robiły tego non stop w niekontrolowany sposób. Po polowaniach odpoczywały u boku swojego pana, by za jakiś czas, znów pokazać swoje umięjętności w pogoni za zwierzyną lub wabikiem. Jak się okazało, inne imię whippetów to „couch potatoes”. Świetnie oddaje ono ich drugą naturę – w domu ich ulubionym zajęciem jest wylegiwanie się godzinami na kanapie, dosłownie godzinami.
Przeczytawszy te miliony informacji, postanowiłam zastanowić się, czego ja oczekuję od swojego przyszłego psa. Wiedziałam, że nie zdecyduję się na wzięcie psa ze schroniska. Owszem, chciałabym ulżyć cierpieniom jakiegoś biednego czworonoga, to bardzo szlachetne i wspaniałomyślne. Jednak miałam świadomość, iż będzie to tak na prawdę mój pierwszy pies i że nie podołam opiece nad psem po przejściach. Brakowało mi doświadczenia. Analizując swój tryb życia stwierdziłam, że skoro pracuję z domu, będę miała możliwość zapewnienia psu częstych spacerów i mnóstwa uwagi, jednak nie chciałabym, by pies wymagał ode mnie poświęcania 100% mojego czasu (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie jest kwestia rasy…). Chciałam, by pies był pełen życia, ale również był spokojny, nie tak jak terier z ADHD (ah te stereotypy). Wiedziałam, że nie chcę psa małej rasy, najlepiej, by był średniej wielkości. Nie wyobrażałam sobie również, by pies miał długą sierść, podszerstek i się ślinił, ponieważ ani nie miałam ochoty na godziny pielęgnacji, a turlające się po domu sterty martwych włosów zatopionych w ślinie zwyczajnie mnie obrzydzają. Sumując to wszystko, oraz dodając fakt, iż whippety po prostu niesamowicie mi się podobały, postanowiłam wystosować postulat do Jarka. Oprócz początkowego marudzenia, że pies to obowiązek, zgodził się na whippeta bez większego problemu.
Już wcześniej miałam na oku hodowlę, która spełniała moje wszelkie wymagania. Miała być to hodowla „domowa”, w której psy żyją w domu razem z rodziną hodowcy. Azarin Laury Wąsowskiej okazał się strzałem w dziesiątkę. W jednym stadzie mieszkają 3 pokolenia psów. Szczeniaki mają dobrą socjalizację, a hodowca zachowuje nawyższe standrady w wyborze rodziców oraz opiece nad szczeniakami. No i jest mądry. Złożyło się tak wspaniale, że akurat w upatrzonej przeze mnie hodowli był nowy miot, a w nim, jak się później okazało, mój Ukochany Psiątek. Pozostało jeszcze przejść „casting na właściciela, czyli 100 pytań do…” (to tylko potwierdziło moje oczekiwania wobec hodowli – szczenięcia nie otrzymywał pierwszy lepszy człowiek, który dawał pieniądze). I tak, po długich przygotowaniach, stałam się człowiekiem Calverta, który otrzymał jakże filmowe domowe imię – Django!
Django jest najwspanialszym psem świata. W najśmielszych snach, nie przypuszczałam, że pies i człowiek mogą dobrać się tak idealnie. Cała nasza trójka jest jak idealne ciasto – wybierz najlepsze składniki, dodaj je w idealnych proporcjach, upiecz w perfekcyjnej temperaturze, a z piekarnika wyjmiesz rozpływającą się w ustach wspaniałość, która sprawia, iż łzy cisną się do oczu z zachwytu :D Jesteśmy domatorami – Dj jest mistrzem wylegiwania się na kanapie i wpychania do łóżka, gdzie potrafi zalegać godzinami, a my kochamy nasze małe gniazdko. Lubimy być aktywni – czy to siłka, joga, czy bieganie po łąkach i plażach i wąchanie tyłeczków napotkanym psom :P Uwielbiamy ludzi – w naszym domu często zalegają jacyś znajomi. Kochamy inne pieseły – spacery ze zgraną paczką psioludzkich przyjaciół to najlepsza część tygodnia. Jesteśmy wybitnie utalentowani – Django jest, z dużym prawdopodobieństwem, najszybszym flyballowym whippem w Polsce, Jaro jest genialnym grafikiem, a ja… no a ja za całokształt twórczości ;)
Takie właśnie były naszej Idealności początki. I to znajdziecie na moim blogu – opowieści o Django – psie, który zmienił nasze życie w Idealność :)